Od zawsze pragnąłem połączyć pasję do podróży z tym co studiuję – medycyną. Zdecydowałem się dołączyć do Fundacji SASA i w zeszłym roku pojechałem na wolontariat do Szpitala Klinicznego w mieście Galle, na Sri Lance. Wybrałem się tam nieco już znając realia życia codziennego w Azji Południowo-Wschodniej, ale nigdy wcześniej od strony medycznej. Czy coś mnie zaskoczyło? Trudno wymienić wszystkie te rzeczy! Ale od początku…
Na Sri Lankę przyjechałem ze sprzętem medycznym od różnych darczyńców, również tych prywatnych. Zabrałem ze sobą ciśnieniomierze, cewniki i inne jednorazowe przedmioty. Wszystko jednak zaczęło się od walki z biurokracją… Wystał się człowiek pod różnymi miejscami w tamtejszym ministerstwie, żeby finalnie zdobyć wszystkie pozwolenia. W szpitalu warunki… hm… w jednych miejscach niezbyt sterylne, czyli podłoga z pacjentami, psami i kotami na kocach, w innych całkiem przyzwoite. Jak się później dowiedziałem, niektóre oddziały zostały wyposażone i przygotowane przez Australijczyków. Ich wsparcie objęło tamtejszą placówkę po wszystkich tragediach ostatnich lat, które dotknęły Sri Lankę – krwawej wojnie 30-letniej i przejściu Tsunami.
Przywitano mnie dość charakterystycznie – z wielkim śnieżnobiałym uśmiechem! Rezydowałem na Oddziale Ratunkowym – miejscu, do którego na przywiązanych do dachów trójkołowców, mieszkańcy przywozili ofiary wypadków. Trafiały tam osoby z tropikalną gorączką (denga), a także całe mnóstwo samobójców. Na codzienne realia tego wielkiego oddziału składały się masaże serca, intubacje, defibrylacje, a przede wszystkim walka o życie ludzkie. Nie było lekko, a tamtejsza pogoda – gorące i wilgotne powietrze tropikalne, nie pomagało. Dla mnie, jako studenta z Europy, ciężko było pracować, ze względu na specyfikę oddziału i ograniczenia sprzętowe. Myślę, że na zawsze pozostanie mi w pamięci uciskania woreczka AMBU i stanie nad rocznym dzieckiem przez kilka godzin, a o odpowiednim respiratorze można było pomarzyć…
Mój czas na wyspie to też odkrywanie tajemnic tamtejszego, niełatwego życia codziennego, codziennego wędrowania do szpitala wśród małp, węży, wielkich jaszczurek. Przestrzegano mnie zawsze przed samotnymi słoniami, które mogę być agresywne szczególnie w nocy. Rzeczywiście ta popularna atrakcja turystyczna, zabija rocznie około 50 osób. Przez to, niemal codziennie słuchałem, żeby uciekać „zyg-zakiem”, bo wtedy mam większą szansę na przetrwanie.
Z pewnością mojego wolontariatu nie można nazwać wakacjami. Z wyspy wróciłem wykończony, ale szczęśliwy i spełniony. Nauczyłem się bardzo dużo, zdobyłem wiele ciekawych kontaktów zarówno wśród tamtejszych lekarzy, jak i tych z innych miejsc na świecie. Czy tam wrócę? Pewnie tak, ale przede mną jeszcze inne wyzwania i chęć działania w innych miejscach na świecie.
Filip Pająk